Tajemnice historii

Stygmaty, reinkarnacja i kosmici

Grzegorz Fels
Teolog, pedagog, publicysta

Potraficie, drodzy Czytelnicy, wymienić „na już” troje – czworo znanych stygmatyków? Myślę, że to nie problem. Zapewne wymieniliście w tym gronie św. Franciszka i św. Ojca Pio. Słusznie.

Czy macie jednak świadomość, że w dziejach Kościoła tych osób jest znacznie więcej? Doliczono się ich bowiem ponad 350, a ponad 300 z nich stanowią kobiety. Jeśli zaś chodzi o wyznanie owych stygmatyków, to zdecydowana większość, bo ok. 320 , należało do Kościoła rzymskokatolickiego. Znajdujemy jednak (o czym mało kto wie) w tym gronie także grupę grekokatolików czy pojedynczych anglikanów i prezbiterian.

Stygmaty a beatyfikacja

Być może zastanawiacie się, czy wszyscy ci (katoliccy, oczywiście) stygmatycy zostali wyniesieni na ołtarze. Otóż nie – nawet nie połowa. Tylko sześćdziesiąt dwie takie osoby zostały później przez Kościół beatyfikowane i kanonizowane. Przypomnę tu, że samo słowo „stygmat” wywodzi się od greckiego stigmata, które oznaczało znamię czy też piętno wypalane żelazem na skórze niewolnika lub przestępcy. Dopiero od średniowiecza terminem tym zaczęto określać osoby naznaczone krwawiącymi ranami (głównie na głowie, boku, rękach i nogach), imitującymi rany Chrystusa.

Nie jest to częste zjawisko, więc nie dziwmy się, że wiele osób traktuje stygmatyków niemal jak nieomylnych „chodzących świętych”. Jest to jednak duży błąd, bo nie każdy stygmatyk jest przecież św. Ojcem Pio, będącym dla wielu modelową ikoną stygmatyka. Należy pamiętać, że Kościół nie uwierzytelnia „hurtem” wszystkich przypadków stygmatyzacji. O świętości człowieka decyduje bowiem jego autentyczne życie duchowe, a ewentualne stygmaty mogą tu być tylko „pobożnym dodatkiem”.

Źródło powstawania stygmatów

Psychiatrzy i psychologowie w pojawianiu się stygmatów upatrują problemy natury neurotycznej, histerycznej, hipnotycznej, a czasem i wegetatywnej. Niektórzy biorą też pod uwagę autosugestię czy wizualizację nadjaźni. Tłumaczą, że może to być zaburzenie psychosomatyczne, choć z drugiej strony – nikomu jak dotąd nie udało się „wywołać” stygmatów, np. stosując hipnozę.

Jakie jest zatem źródło ich powstawania? Nie da się na to pytanie jednoznacznie odpowiedzieć. Czasem bowiem stygmaty są faktycznie dziełem Bożym, a czasem dowodem na to, jak silny jest wpływ psychiki na ciało człowieka. Pomijam już tu kwestię przyklejania sobie na ciało żelowych „sztucznych ran” czy samookaleczeń – co też się zdarzało. Dlatego słusznie przestrzegał wybitny niemiecki teolog ks. prof. Karl Rahner SJ (1904-84), który już przed laty wypowiedział na temat stygmatyków znamienne słowa:

„Stygmatyzacja sama w sobie nie musi być cudem, ponieważ podobne zjawiska o podłożu parapsychologicznym obserwowane są poza właściwą mistyką. (…) Dlatego trzeba bardzo mocno podkreślić, iż stygmaty ani nie należą do istoty świętości, ani nie świadczą o niej. Kościół potwierdza istnienie zjawiska, jednak nigdy nikogo nie kanonizowano dlatego, że miał rany na rękach i nogach. Każdy taki przypadek bada nie tylko medycyna. Z wielką ostrożnością i uwagą bada go także Kościół”.

Uznani stygmatycy a oszuści

Na dzień dzisiejszy Kościół oficjalnie uznał stygmaty tylko u dwóch świętych: św. Franciszka z Asyżu i św. Katarzyny ze Sieny. A co ze św. Ojcem Pio? Otóż rany tego popularnego włoskiego stygmatyka nie miały wpływu na jego procesy beatyfikacyjny i kanonizacyjny. Mimo iż 16 czerwca 2002 r. Ojciec Pio został ogłoszony przez Jana Pawła II świętym, to jego stygmaty (które po 50 latach zniknęły w chwili jego śmierci) nie są jeszcze ostatecznie uznane przez Kościół – wciąż toczy się procedura ich rozpoznawania.

Nie jest tajemnicą, że w przypadkach niektórych stygmatyków ich ranom towarzyszy nieodparte pragnienie zwrócenia na siebie uwagi, podziwu czy akceptacji. Niejednokrotnie owo intensywne pragnienie mistycznych doznań religijnych doprowadzało niektórych stygmatyków do „pobożnego oszustwa”. Byli też i tacy, jak np Włoch Giorgio Bongiovanni – dla którego stygmaty stały się kluczem do zdobycia międzynarodowej sławy i sposobem na życie w „błysku fleszy”.

Najsłynniejszy oszust

Co ciekawe, ten kontrowersyjny człowiek propaguje wiarę w... reinkarnację i kosmitów! Twierdzi nawet, że sam jest reinkarnacją Franciszka, jednego z trojga dzieci, które w 1917 r. widziały w Fatimie Maryję. Matka Boża miała go o tym fakcie osobiście poinformować. Warto tu dodać, że Bongiovanni wcześniej miał być m.in. Eliaszem i Janem Chrzcicielem. Trochę więc tych jego „wcieleń” było...

Wszystko zaś zaczęło się w 1989 r., kiedy Bongiovanni odbył pielgrzymkę do Fatimy, którą miała mu polecić sama Maryja. Był już wówczas żonaty i prowadził niewielką firmę z akcesoriami do produkcji butów. W Fatimie miał doznać kolejnej wizji Matki Bożej, która powierzyła mu wówczas specjalną misję szerokiego rozpowszechniania ukrytej przez Kościół tzw. Trzeciej Tajemnicy Fatimskiej, mającej rzekomo mówić o samounicestwieniu ludzkości i nadchodzącej ogólnoświatowej wojnie nuklearnej. Bongiovanni ujawniał też przy okazji „prawdy” o obcych przybyszach z innych planet. Na znak prawdziwości swej misji 2 września 1989 r. w Fatimie miał otrzymać pierwsze krwawe „stygmaty” na rękach. Z czasem doszły do nich również rzekome rany na stopach i boku. Ślad w kształcie krzyża na czole pojawił się u niego cztery lata później, gdy gościł w Urugwaju.

Gdzie zniknęły jego stygmaty?

W 2005 r. Bongiovanni pojechał do Meksyku, gdzie zwołał konferencję prasową, podczas której prezentował swoje nowe „UFO projekty”. Natknąłem się nawet na relację pewnego policjanta o imieniu Tomás, który wyznał dziennikarzowi Hoy Domingo (z internetowej gazety Milenio Novedades), co zaskakującego miał zobaczyć, będąc ochroniarzem na tej konferencji:

„W 2005 r. pracowałem w Dystrykcie Federalnym, w prywatnej firmie ochroniarskiej, i pewnego dnia musieliśmy zająć się obsługą konferencji prasowej. Nie miałem wcześniej pojęcia, kto tam będzie, dopóki nie powiedziano mi, że to «stygmatyk». Wyznaczono mi miejsce w pobliżu pokoju, w którym znajdowała się ta osoba. Wręczono mi też butelkę wody do dostarczenia. Kiedy zapukałem i otworzyłem drzwi, zauważyłem, że wewnątrz stoi Giorgio Bongiovanni. Miał on zupełnie «normalne» ręce, bez śladów krwi i ran. Nie miał też nawet śladu krwawego krzyża na czole. Kiedy kilka minut później wyszedł na spotkanie z mediami, zauważyłem, że owinął swe nieistniejące «rany» na rękach. To było jednak oszustwo, ponieważ byłem wcześniej świadkiem, że nie miał tam ani jednej blizny. Widziałem to bardzo wyraźnie i jestem tego pewien”.

Czy można wierzyć temu policjantowi? Dla mnie jego słowa są przekonujące. Tym bardziej że od jakiegoś czasu widzimy już zdjęcia Bongiovanniego bez tego charakterystycznego „wewnętrznego oka”. Nie uszło to, oczywiście, bacznej uwadze dziennikarzy. Bongiovanni zapytany o jego brak lakonicznie odpowiedział, że kiedy zajął się dziennikarstwem śledczym, poprosił Matkę Bożą, by mu ten krwawy krzyż z czoła usunęła. Zapewniał, że nie chciał łączyć swych osobistych doznań ze swoją misją.

Oczywiście, nie trzeba być teologiem, żeby zauważyć, iż poglądy Bongiovanniego i jego nauki o kosmicznych aniołach nie są katolickie, a opowiadanie o stygmatach należy włożyć między bajki. Poza jego solennymi zapewnieniami o rzekomych „wielokrotnych badaniach” tych ran trudno gdzieś znaleźć jakieś konkretne, rzetelnie potwierdzone medycznie wyniki. Czyżby używał sztucznej krwi i żelowych „naklejek” imitujących rany?

Ze stygmatykami jest jak ze złotem. Każdy wie, że złoto istnieje i ma swoją wartość. Jak jednak mówi przysłowie: „Nie wszystko złoto, co się świeci”. Nie dajmy się zatem nabierać na „stygmatyczny tombak”, bo w konsekwencji możemy trafić na duchowe manowce. Zawsze warto sprawdzać prawdziwość danego stygmatyka, chociażby tylko analizując krytycznie to, co on głosi i jak się zachowuje.

Niedziela. Magazyn 4/2024

Dystrybucja

W parafiach

W wersji elektronicznej

Zamów e-wydanie

Archiwum