Życie ks. Jerzego Popiełuszki można spiąć klamrą słów św. Pawła, począwszy od: „Nie daj się zwyciężyć złu, ale zło dobrem zwyciężaj” (Rz 12, 21), po: „W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiary ustrzegłem. Na ostatek odłożono dla mnie wieniec sprawiedliwości, który mi w owym dniu odda Pan, sprawiedliwy Sędzia” (2 Tm 4, 7-8).
Urodził się na styku kultur i religii, w podlaskiej wsi Okopy, oddalonej o kilka kilometrów od geograficznego środka Europy – Suchowoli. Stryjecznym wujem mamy ks. Jerzego – Marianny Popiełuszko był powstaniec styczniowy św. Rafał Kalinowski. Bratem mamy, niezwykle poważanym w rodzinie za nieprzeciętny umysł, był Alfons Gniedziejko, podlaski Wyklęty, kolega szkolny „Inki”, zamordowany przez Rosjan i obwożony potem przez nich po wsiach przyczepiony za nogi do końskiego zaprzęgu i pokazywany ku przestrodze: „jak się będziecie buntować, to skończycie jak on”.
Kiedy Jerzy się urodził – w niedzielę, w święto Podwyższenia Krzyża Świętego – jego mama straciła wzrok. Nie widziała tego wymodlonego dziecka, które zawierzyła Panu Bogu, ślubując, że jeśli urodzi się dziewczynka, zostanie zakonnicą, jeśli chłopiec – księdzem. Odzyskała wzrok dzień po chrzcie syna, który otrzymał imię po św. Alfonsie Marii Liguorim, którego była wielką czcicielką, i po jej zamordowanym bracie. Ksiądz używał imienia Alek do momentu wstąpienia do seminarium, kiedy to zmienił je na Jerzy.
Mama, tata i babcia
Życie rodziny Popiełuszków wypełnione było codziennym trudem, modlitwą i pracą, organizowaną przez mamę ks. Jerzego. Tata – Władysław był osobą dobrą, pracowitą i cichą. Codzienne obowiązki wykonywali wspólnie, przeplatając je śpiewanym Różańcem, Koronką do Bożego Miłosierdzia, litaniami. Już po święceniach ks. Jerzy wprowadził zwyczaj odmawiania w lipcu litanii do Najświętszej Krwi Pana Jezusa. Dopiero po latach domyślili się, dlaczego tak mu zależało na tej modlitwie… Wieczorem wszyscy klękali do Apelu Jasnogórskiego. Z domu ks. Jerzy wyniósł głębokie przekonanie o powołaniu każdego człowieka do świętości, co jego mama ubierała w słowa wierszyka: „Prościuteńka w niebo droga, kochaj ludzi, kochaj Boga. Kochaj sercem i czynami, będziesz w niebie z aniołkami”.
Ksiądz Jerzy miał 6 lat, kiedy – w Wigilię Bożego Narodzenia – zmarła jego dwuletnia siostrzyczka Jadwisia. Bardzo to przeżył, ale rodzice uczyli swoje dzieci, że „i życie, i śmierć pochodzą od Boga” , a mama powtarzała wierszyk: „Płacz na ziemi, płacz cichutko, niech cię słyszy tylko Bóg. On przy tobie jest bliziutko, łzy swe składaj Mu do stóp” oraz że „trzeba mieć wytrwałość i twardość. Gdzie Bóg prowadzi, tam wyprowadzi”. Z tą wytrwałością i twardością mały Alek wyruszał codziennie o świcie, z różańcem w ręku, przez las do Suchowoli, aby jeszcze przed lekcjami w szkole uczest niczyć we Mszy św. Gdy wracał do domu, razem z rodzeństwem pomagał w gospodarstwie, a jak zostawał mu czas na zabawę, ubrany w długą koszulę ojca ustawiał sobie niby-ołtarz z ławy i udawał, że odprawia Mszę. Jego bracia biegali po polach z innymi dziećmi, a on strugał krzyżyki z drewienek. Kiedyś dzieci robiły ludziki z kasztanów i Alek wbił sobie w dłoń duży gwóźdź. Zaciskał piąstkę, ale nie skarżył się i nie płakał, bo – „trzeba mieć wytrwałość...”.
Alek szczególnie kochał babcię Mariannę Gniedziejko. On też był jej ukochanym wnukiem. W domu babci po raz pierwszy zetknął się z Rycerzem Niepokalanej i od tamtej pory był zafascynowany postacią o. Maksymiliana Kolbego, którego słowa i czyny często potem przywoływał w swoich kazaniach.
Pierwszy etap męczeństwa
Lata liceum były ukrytym – żeby nie narażać się na szykany Służby Bezpieczeństwa – dojrzewaniem powołania Alka. Po maturze wyjawił rodzicom swoją decyzję o pójściu do seminarium – i to warszawskiego, a nie białostockiego. Rodzina, choć zaskoczona, była szczęśliwa. Już na pierwszym roku dane mu było spotkać swój wielki autorytet – ks. prymasa Stefana Wyszyńskiego, którego słuchał, podziwiał i chciał naśladować. Studia seminaryjne zostały jednak brutalnie przerwane obowiązkową służbą wojskową w kleryckiej jednostce specjalnej w Bartoszycach. Dwa lata wojska były pasmem nękania, represji, karnych apeli, prowokacji obyczajowych w otoczeniu konfidentów. Te lata zrujnowały i tak nie najmocniejsze zdrowie ks. Jerzego, ale pokazały jego hart ducha. To on inicjował wspólne modlitwy kleryków. On wspierał psychicznie i dodawał otuchy. On – najdrobniejszy i najsłabszy fizycznie – znalazł odwagę, by nie wykonać rozkazu i nie zdjąć różańca i medalika. Czekała za to kara, o której potem pisał w liście do opiekuna duchowego: „Boże, jak się lekko cierpi dla Chrystusa”. Pobyt w Bartoszycach był niewątpliwie pierwszym etapem męczeństwa.
Kryzys zdrowotny
Powrót do seminarium na III rok studiów był trudny. Bardzo słabe zdrowie, ogrom materiału do przyswojenia i coraz liczniejsze obowiązki kleryckie doprowadziły do kryzysu. Ksiądz Jerzy stracił przytomność na korytarzu i w stanie krytycznym został przewieziony do szpitala. Lekarze długo walczyli o jego życie, a w seminarium przez cały czas trwały modlitwy o jego zdrowie... Wrócił po miesiącu. Wielokrotnie mówił i pisał, że „swoje cierpienie trzeba łączyć z krzyżem Chrystusa”. Tymczasem profesorowie mieli wątpliwości, czy mogą dopuścić do święceń kapłańskich osobę o tak słabym zdrowiu.
Ostatecznie 28 maja 1972 r. z rąk kard. prymasa Stefana Wyszyńskiego przyjął święcenia i wyruszył na drogę kapłańską, jak napisał na prymicyjnym obrazku: „(Posyła mnie Bóg, by) głosić Ewangelię i leczyć rany zbolałych serc”. Był zawsze blisko ludzi i dla ludzi. Dla każdego zawsze miał czas, dobre słowo, wsparcie, pomoc, uśmiech.
Prostota, pokora, determinacja
Ksiądz Jerzy nie był posągowym świętym. Opierał się na wartościach wyniesionych z domu. Przesiąknięty modlitwą i wierszykami powtarzanymi przez mamę, bardzo lubił poezję, którą chętnie wykorzystywał w kazaniach. Był autentyczny, nie udawał. W stanie wojennym, kiedy chodził na procesy internowanych, na sądowym korytarzu poznał Danutę Szaflarską, gwiazdę polskich scen. Poprosił, żeby przyjechała na Żoliborz przeczytać poezję na Mszy św. za Ojczyznę. „Ale ja jestem niewierząca” – powiedziała p. Szaflarska. „Nic nie szkodzi. Ale czytać Pani umie” – odpowiedział ks. Jerzy. Ta korytarzowa wymiana zdań rozpoczęła ich przyjaźń. Z czasem p. Szaflarska nawróciła się i chciała się wyspowiadać, ale się bała. „Nie spowiadałam się 40 lat” – powiedziała księdzu. Odpowiedział: „To nic. Hurtem podobno łatwiej”. Nikogo nie klasyfikował, nikogo nie oceniał. Uczył prawdy i żył prawdą. Powtarzał: „Służyć Bogu to szukać dróg do ludzkich serc”. I jeszcze: „Ludzie przyjdą z daleka, żeby słów prawdy słuchać”.
Chyba właśnie w tej wyniesionej z domu rodzinnego prostocie myśli i modlitwy, ale też ogromnej pokorze i determinacji upatrywać można fenomenu ks. Jerzego i tego, jak bardzo przyciągał ludzi – za życia i po męczeńskiej śmierci.