
Ogromną karierę zrobiło ostatni w naukach społecznych rozróżnienie „antropologii ograniczonej” i „nieograniczonej”. Podczas gdy ta pierwsza przypisywana jest chrześcijaństwu, ta druga lansowana jest przez autorytety liberalne, postępowe i lewicowe.
Tej pierwszej przypisuje się ograniczanie rozwoju człowieka i zamykanie go w ciasnych ramach stworzenia, a ta druga kojarzyć się ma z nieograniczonymi rzekomo możliwościami rodzaju ludzkiego, rysowanymi w świetle zdobyczy przyszłego „transhumanizmu”. Prometeizm zawarty w określeniu „antropologia nieograniczona” ignoruje fakt, że człowiek nastawiony na pożądanie wszystkiego nie wie, czego ma naprawdę pragnąć, i nie jest ani trochę bardziej szczęśliwy od człowieka, który zna swoje możliwości i ograniczenia. Za sensownością przyjęcia „antropologii ograniczonej” przemawia długa i skomplikowana historia myśli chrześcijańskiej.
Przeciw bezsensowności utopii „antropologii nieograniczonej” przemawia nieustająca fala antykulturowych prowokacji i szaleństw „liberalnej demokracji”, której – jak napisał ostatnio Bronisław Wildstein – fundamentami są sądy, której głosem są media, a „ideologiczną kuźnią” uniwersytety. Po stronie „antropologii nieograniczonej” mamy luźny zestaw twierdzeń takich jak to, że Boga nie ma, że nie istnieje prawda, a jeśli nawet istnieje, to jest względna lub nie możemy do niej dotrzeć, a także to, że człowiek nie ma żadnej natury i „może się stwarzać sam” poprzez poszerzanie zakresu swej wolności. Koncepcja człowieka zwana „antropologią nieograniczoną” jest zbieżna z marksizmem kulturowym głoszonym jeszcze w latach trzydziestych przez włoskiego komunistę Antonio Gramsciego. Ponieważ ujrzał on niedostatki ekonomicznego myślenia o człowieku przez Marksa, zaproponował, by rewolucję społeczną zacząć od przemian kulturowych, w tym głównie obyczajowych. W tym samym duchu wypowiadał się Altiero Spinelli, patron jednego z gmachów Parlamentu Europejskiego, główny promotor Manifestu z Ventotene z 1941 r.
Dla progresistów, którzy w nadprzyrodzone pochodzenie człowieka nie wierzą, człowiek jest istotą materialną, niewiele różniącą się od zwierząt, ale pozbawioną natury i plastyczną do tego stopnia, że może ze sobą zrobić prawie wszystko, co zechce. Uwarunkowany jest jednak przez społeczeństwo, biologię i warunki materialne, z których może i powinien się „wyzwalać”. Co więcej, uwarunkowania te zdejmują w zasadzie z człowieka odpowiedzialność. Jak widać, człowiek jako istota „nie-stworzona” jest istotą bardzo dziwną, sprzeczną i rzeczywiście niestworzoną.
Już w latach trzydziestych Gilbert Keith Chesterton zauważył swoisty paradoks rewolucji kulturowej: „Współczesny rewolucjonista, jako wieczny sceptyk, cały czas trudzi się przy podważaniu własnych sądów. Pisząc książkę o polityce, atakuje ludzi za to, że tratują moralność; natomiast w książce o etyce atakuje moralność za to, że tratuje ludzi. Dlatego współczesny buntownik przestał właściwie nadawać się do jakiegokolwiek buntu. Buntując się przeciwko wszystkiemu, utracił prawo, by buntować się przeciwko czemukolwiek”.
Życie codzienne w państwach zachodnich, w tym także w Polsce, niesie stale wydarzenia, które ludzi przyzwyczajonych do pewnych norm kulturowych nie mogą nie szokować. Oto, nie zważając na politykę Donalda Trumpa, a może po to, by zademonstrować wrogość do niej, Izba Reprezentantów stanu Minnesota odrzuciła stosunkiem głosów 67 do 66 ustawę Born Alive Rollback zgłoszoną przez republikanów, która miała na celu ochronę życia dzieci urodzonych po nieudanych aborcjach. Wszyscy demokraci głosowali za odrzuceniem ustawy. Projekt zakładał, że każde dziecko, które mimo legalnej w Minnesocie aborcji przyjdzie na świat, będzie legalnie uznane za człowieka. Mimo to „demokraci” z Minnesoty zagłosowali, by dzieci te uśmiercać. Czyż istnieje bardziej wyrazista ilustracja „kultury śmierci” w kraju „demokratycznym”?

Pełna treść tego artykułu
w wersji drukowanej
lub w e-wydaniu.