Na naszych oczach zmienia się porządek świata. Uruchomiona agresją rosyjską na Ukrainę lawina poruszyła proces gruntownej przebudowy dotychczasowego układu sił.
Jakkolwiek proces ten potrwa jeszcze zapewne jakiś czas, to jedno jest pewne: jak każdej tego typu przemianie, towarzyszy jej walka na argumenty historyczne. Ci bowiem, którzy walczą o kształt przyszłości, najchętniej nawiązują do historii, szukając w niej uzasadnienia swoich współczesnych aspiracji; oczywiście historii, która jest dla nich wygodna.
Dlatego nie mniej ważnym frontem każdej wojny – i tak też jest obecnie – jest BITWA O PAMIĘĆ. Kto stworzy lepszą narrację historyczną, ten ma większe szanse, aby uzyskać więcej w ramach nowych rozdań. To prawda stara jak świat i nie ma sensu szerzej rozwodzić się nad tą kwestią. Ważniejsze jest to, co z tego wynika dla nas dzisiaj.
Oficjalna historia a prawda
Zacznijmy od kilku stwierdzeń, które trzeba uświadomić sobie, jeśli nie chcemy poddawać się naiwnej wierze w to, że co jak co, ale historia jest obszarem, w którym rządzi prawda. Tak – niestety – nie jest. Przynajmniej bowiem od przełomu XVIII i XIX wieku zadomowiło się pojęcie tzw. oficjalnej historii. Co to jest owa „oficjalna historia”? To nic innego jak po prostu propaganda. „Oficjalna historia” nie ma nic wspólnego z prawdą historyczną. Więcej – nawet nie ma na celu służyć ukazaniu owej prawdy historycznej. Przeciwnie. O tym, co jest „prawdą” w ramach „oficjalnej historii”, decyduje wyłącznie tzw. siła przekazu, a nie fakty historyczne. Aby zabieg ten mógł się powieść kreatorom i promotorom „oficjalnej historii”, konieczne jest dokonywanie manipulacji w zakresie podstawowych pojęć i sposobów ich rozumienia. Dzięki temu kłamstwo może się stać prawdą w ramach „historii oficjalnej”. Spróbujmy prześledzić, jak kształtował się ten mechanizm na kilku przykładach.
Zacznijmy od „historii oficjalnej” kształtowanej przez Anglików (a później przez Amerykanów). Być może ktoś jest zaskoczony, że w takich „świątyniach nauki” jak Oxford czy Cambridge możliwe było kształtowanie „oficjalnej historii” w interesie Imperium Brytyjskiego. Otóż było. Owa imperialna Anglia ofiarą swojej „oficjalnej historii” uczyniła wszystko, co katolickie, bowiem imperium kształtowało się w konfrontacji z katolicką Hiszpanią i (do czasu) katolicką Francją. Ale istotnym frontem walki wewnętrznej było także przez kilka stuleci właśnie likwidowanie katolicyzmu w metropolii. Jakież były największe „osiągnięcia” tej brytyjskiej „oficjalnej historii”?
Najpierw była to mitologizacja tzw. hiszpańskiej inkwizycji. W ogóle wszelkie mity o wszechogarniających okrucieństwach i zbrodniach katolickiej inkwizycji, w tym szczególnie tej hiszpańskiej, były dziełem angielskich propagandystów. Robili to ludzie, którzy dziwnym trafem nie dostrzegali, że na ich własnym podwórku choćby taki Cromwell wyrzynał w tydzień więcej katolików niż można się było doliczyć ofiar inkwizycji. Ale dzięki „historii oficjalnej” świat do dzisiaj pasjonuje się „zbrodniami” inkwizycji, a jednocześnie „docenia osiągnięcia” rewolucji Cromwella.
Innym „osiągnięciem” Anglosasów było wmówienie całemu światu, jakich to okrucieństw dokonywali hiszpańscy koloniści w obu Amerykach. Z ich ciągle traktowanych poważnie dzieł możemy się dowiedzieć, że owi katoliccy zbrodniarze prowadzili politykę ludobójstwa i niszczenia wszelkich śladów kultury prekolumbijskiej. Tyle tylko, że dziwnym trafem na wszystkich terenach podległych niegdyś władzy hiszpańskiej ciągle egzystują – w zdecydowanej większości – ludy zachowujące ciągłość z prekolumbijskimi grupami etnicznymi. A zjawiskiem normalnym są Metysi czy Kreole, stanowiący znaczny procent ludności tych obszarów. I to właśnie w tej części obu Ameryk – zachowało się najwięcej prekolumbijskich artefaktów. Dla odmiany na terenach kolonizowanych przez Anglików, a następnie przez ich amerykańskich kontynuatorów nieliczni Indianie przetrwal w rezerwatach, WASP-owie nie posuwali się (przynajmniej oficjalnie) do „mieszania się z Indianami”, a i artefaktów prekolumbijskich raczej się tam nie uświadczy.
To tylko wierzchołek góry lodowej, ale przynajmniej do połowy XX wieku „oficjalna historia” brytyjska i amerykańska kreowała i utrzymywała wszelkie możliwe antykatolickie stereotypy. Dzisiaj to właśnie na bazie tak stworzonej „oficjalnej historii”, kontynuatorzy tej linii bezpardonowo atakują katolików z każdej możliwej strony, powołując się na utrwalony przez kilka stuleci przekaz „historyczny”.
Oświeceniowe kłamstwa
Innym przykładem procesu, o którym mówimy, jest „dorobek historyczny” głównych kreatorów tzw. francuskiego oświecenia. Jest to ważne, dotyczy on bowiem w poważnym stopniu Polski. Skorumpowani przez carycę Katarzynę oraz króla Fryderyka „niezależni” myśliciele pokroju Woltera czy Diderota produkowali na masową skalę sponsorowane przez Berlin i Petersburg pamflety, przedstawiające Rzeczpospolitą jako „trędowaty element Europy”. Godny pogardy i anihilacji z powodu zdegenerowanego ustroju wewnętrznego, mogącego infekować ową Europę. Jako wzór do naśladowania pokazywali „oświecone” Rosję i Prusy. Co ciekawe, choć nikt już dzisiaj nie neguje tego, że banda tych płatnych najmitów wykonywała polityczne zlecenia Rosji i Prus, to tezy, które kolportowali, ciągle są obecne w umysłach i „dziełach historyków oficjalnych” różnych państw. A przypomnijmy jedynie, że niezależnie od swoich wewnętrznych przywar Rzeczpospolita w drugiej połowie XVIII wieku była w praktyce jedynym krajem w Europie (a tym samym i na świecie), w którym nie panował tępy, autorytarny absolutyzm, sprowadzający poddanych owych „oświeconych” władców do roli – jak to określali pamiętnikarze francuscy – „dzikiej zwierzyny”. Co ciekawe, owa „dzika zwierzyna”, gdy tylko mogła, uciekała do Rzeczypospolitej, aby korzystać w pełni z panującej tam – jak pisał Wolter – „niewoli”.
Zbudowane wtedy modele kreowania „oficjalnej historii” zadziałały już wkrótce na gruncie francuskim. Ileż to tomów „oficjalnej historii” wyprodukowano (zresztą produkuje się do dziś), aby dowodzić, jak wielkie pozytywne oddziaływanie przyniosła ze sobą tzw. rewolucja francuska. Nawet morze krwi wylewanej np. w Wandei czy w ramach „jakobińskiego terroru” jest powodem do dumy „republikańskiej Francji”. Jak działa ten mechanizm – wystarczy spytać dzisiaj przeciętnego Francuza: duma z „dorobku rewolucji” rozpiera zdecydowaną większość z nich.
Propaganda Berlina i Petersburga
W tym kontekście trzeba przejść do „dorobku” Prus/Niemiec i Rosji w zakresie wykreowania określonego obrazu historii Polski. Unicestwienie Rzeczypospolitej w końcu XVIII wieku musiało bowiem znaleźć odpowiednie uzasadnienie. I od początku XIX wieku byliśmy świadkami tworzenia „oficjalnej historii”, w której Polska była prezentowana jako swoisty wrzód na zdrowym organizmie europejskim, a zadaniem owych oświeconych monarchii było usunięcie tego „wrzodu” w celu uchronienia kontynentu przed „polską patologią”. Ta „patologia” polegała na stworzeniu pierwszej w historii monarchii konstytucyjnej, z ustrojem opierającym się na podziale władz, obywatelskiej kontroli władz publicznych oraz respektującym w największym stopniu (w porównaniu z innymi państwami) prawa poszczególnych grup społecznych. Jasne, z perspektywy absolutnych zamordystów były to patologia i wrzód, które trzeba było usunąć, aby nie zakaziły Europy. Wystarczyło pominąć prawdziwy opis ustroju Rzeczypospolitej.
Co gorsza, ta „oficjalna historia” stała się częścią polskiej „oficjalnej historii”. Oto bowiem za sprawą tzw. krakowskiej szkoły historycznej ten sposób widzenia historii Rzeczypospolitej został podniesiony do rangi narodowego sakramentu. Dzisiaj przytłaczająca większość Polaków wyrecytuje bezmyślnie jako pewniki te przyczyny upadku Polski w XVIII wieku, które narysowała propaganda Berlina i Petersburga.
Mityczni naziści
Współczesnym przykładem kreowania „oficjalnej historii” jest, oczywiście, „sukces” osiągnięty przez połączone siły propagandy niemieckiej i części środowisk żydowskich w zakresie wykreowania „nazistów” jako odpowiedzialnych za dokonanie ludobójstwa na Żydach. Z jednoczesnym udowadnianiem przez nich, że Polacy są „współodpowiedzialni” za to niemieckie ludobójstwo. Ilustracją tego procesu jest kariera „twórczości historycznej” Jana Tomasza Grossa i – zwłaszcza – metoda „badawcza”, którą upowszechnił. Polega ona nie tylko na manipulacyjnym selekcjonowaniu faktów, posuniętym zwykle do ich całkowitego fałszowania. Wprowadza również jako fundament dla kreowania „faktów historycznych” zjawisko „odczuwania” tych faktów po kilkudziesięciu latach przez „świadków”, którzy „słyszeli powojenne opowieści”. Naśladowcy tej „metody” pokroju Jana Grabowskiego czy Barbary Engelking korzystają, rzecz jasna, ze wsparcia ośrodków zainteresowanych tworzeniem „oficjalnej historii” tego problemu w celu osiągania oczywistych bieżących korzyści politycznych. Dzięki temu Niemcy mogą dziś dziękować aliantom, za „wyzwolenie” spod rządów nazistowskich, a przy okazji pokazywać palcem, że ci „naziści” zamieszkiwali ziemie na wschód od Niemiec.
Stawić czoła kłamliwym stereotypom
Opisane przykłady ilustrują dokładnie model, który przedstawiłem we wstępie. Żyjemy w czasach, kiedy każde szanujące się państwo tworzy swoją „oficjalną historię”. I niezależnie od tego, o kim tu będziemy mówić – czy to o Rosji, czy o Stanach Zjednoczonych lub Francji – każdy wkłada w budowanie swojej narracji historycznej olbrzymi wysiłek. I nie szczędzi środków ani narzędzi, aby zwalczać tych, którzy ową „oficjalną historię” chcieliby zakwestionować.
W Polsce przez dziesięciolecia nie dostrzegaliśmy tego, a w swojej naiwności pokolenia polskich historyków naginały własną, prawdziwą historię do tez suflowanych z zewnątrz. No bo skoro taka „nauka niemiecka” coś ustaliła, to przecież było to prawdziwe i rzetelne.
Niestety, nie brakuje i dziś epigonów takiego rozumienia swojej historycznej misji. Są oni gotowi pogrzebać najwspanialsze osiągnięcia pokoleń Polaków, byle tylko nie narazić się na zarzuty, że kwestionują „utrwalone poglądy naukowe”, podparte ustaleniami „wybitnych uczonych zagranicznych”.
Jesteśmy dzisiaj świadkami kolejnej fazy wielkiej BITWY O PAMIĘĆ i jej wynik będzie miał również olbrzymie znaczenie w walce o miejsce Polski w nowej architekturze europejskiej i światowej. Na szczęście nie brakuje w Polsce ani instytucji, ani historyków, którzy do tej bitwy są dobrze przygotowani i są gotowi stawić czoła kłamliwym stereotypom. Miejmy nadzieję, że dzięki temu zdołamy odkłamać wiele znaczących polskich dokonań, których inni powinni nam zazdrościć i je podziwiać.