W tym roku mija 20. rocznica powrotu św. Jana Pawła II do domu Ojca. Przyjrzyjmy się jego drodze i wydarzeniom, które wstrząsnęły Kościołem i światem.
Maria Badillo podniosła fotografię i przetarła ją z kurzu. Odstawiła na półkę i wzięła drugą. Na obu były te same osoby: papież, ona i jej ukochany syn Heron. Różniły się czasem i miejscem wykonania. Pierwsza – z uśmiechniętym Janem Pawłem II i chorym na białaczkę Heronem, druga – ze schorowanym Ojcem Świętym, przed którym klęczał przystojny brunet w garniturze.
Włączyła telewizor
– Papież Jan Paweł II po raz pierwszy w historii nie brał udziału w Drodze Krzyżowej w rzymskim Koloseum – relacjonował dziennikarz. Na ekranie zobaczyła tłumy zgromadzone przed ruinami budowli, a po chwili sylwetkę Jana Pawła II w jego kaplicy. Ojciec Święty przytulał krzyż. Była to ta sama czułość, z którą kiedyś pocałował Herona w głowę. Po policzkach spłynęły jej łzy.
Krótko po śmierci papieża z Polski zaczęły mnożyć się doniesienia o nadzwyczajnych wydarzeniach, które miały miejsce za jego życia. Jednym z nich było uzdrowienie z białaczki meksykańskiego chłopca Herona Badillo w 1990 r. Jego matka była przekonana, że musi doprowadzić do spotkania syna z Ojcem Świętym. Czekali na niego na lotnisku w Zacatecas w Meksyku. Modlitwy matki zostały wysłuchane. Jan Paweł II podszedł do grupy dzieci i chorych. Jego uwagę zwrócił pozbawiony włosów chłopiec. Pochylił się i ucałował go w głowę. Po chwili oddalił się.
– Mamo, jestem głodny – oświadczył Heron, gdy znaleźli się w samochodzie.
– Głodny? Jesteś pewny? – zapytała matka ze zdziwieniem. Od dwóch tygodni nie przyjmował żadnych normalnych pokarmów i wydało jej się dziwne, że tak nagle poczuł apetyt.
– Tak, chcę kurczaka – odpowiedział chłopiec.
To był pierwszy znak jego uzdrowienia. Czternaście lat później jako dorosły mężczyzna był wraz z rodzicami w Rzymie na audiencji u Ojca Świętego. Z obu wydarzeń zachowały się zdjęcia. Uderza kontrast między fotografiami: na pierwszej – pogodny, mocny papież i chory chłopczyk, na drugiej – silny, przystojny młody mężczyzna i schorowany, pochylony Jan Paweł II. Jedno życie, które się rozwinęło, i drugie, które gasło...
Gdy byłeś młodszy, przepasywałeś się i chodziłeś, gdzie chciałeś...
To był szok. Pontyfikat Jana Pawła I, którego kardynałowie wybrali na następcę zmarłego Pawła VI, trwał zaledwie 33 dni. W nocy z 28 na 29 września Albino Luciani zmarł w swoim apartamencie. Karol Wojtyła i Stefan Wyszyński – jedyni kardynałowie z Polski – musieli wracać do Rzymu, który opuścili niespełna miesiąc wcześniej. 8 października w polskim kościele św. Stanisława w Rzymie Wojtyła wygłosił homilię podczas Mszy św. celebrowanej przez prymasa Wyszyńskiego za duszę papieża. Krakowski kardynał rozważał rozmowę Chrystusa z Piotrem nad Jeziorem Galilejskim. „Chrystus mówi zagadkowe słowa – czytamy w zachowanym tekście. – Mówi je do Piotra: «Gdy byłeś młodszy przepasywałeś się i chodziłeś, dokąd chciałeś. Lecz, gdy się zestarzejesz, kto inny cię przepasze i poprowadzi, dokąd ty nie zechcesz»”.
Wracając do powołania pierwszego papieża, abp Wojtyła chciał jakby rzucić światło na wydarzenie, które wstrząsnęło Kościołem i światem.
„I stąd też w tym wezwaniu – mówił – skierowanym po Zmartwychwstaniu Chrystusa do Szymona Piotra, Chrystusowy rozkaz: «Ty pójdź za Mną», ma podwójne znaczenie. Jest wezwaniem do służby i jest też wezwaniem do śmierci”.
Osiem dni później Karol Wojtyła sam został wezwany do służby – konklawe wskazało na niego. Po niespodziewanym kresie pontyfikatu Jana Pawła I Kościół i świat doznały kolejnego wstrząsu. Następcą św. Piotra został wybrany nie tylko nie-Włoch (pierwszy raz od z górą czterech wieków), ale kardynał zza żelaznej kurtyny.
To były chwile wielkiej radości, szczególnie w ojczyźnie nowego papieża. A o czym myślał wówczas on sam?
Podczas swoich pierwszych rekolekcji na Watykanie, w marcu 1979 r. zanotował:
„«Czuwajcie, bo nie wiecie, kiedy Pan wasz przybędzie» (por. Mt 24, 42) – te słowa przypominają mi ostateczne wezwanie, które nastąpi wówczas, kiedy Pan zechce. Pragnę za nim podążyć i pragnę, aby wszystko, co składa się na moje ziemskie życie, przygotowało mnie do tej chwili”. Rok później zapisał: „Z możliwością śmierci każdy zawsze musi się liczyć. I zawsze musi być przygotowany do tego, że stanie przed Panem i Sędzią – a zarazem Odkupicielem i Ojcem. Więc i ja liczę się z tym nieustannie, powierzając ów decydujący moment Matce Chrystusa i Kościoła – Matce mojej nadziei”.
W czasie tamtych rekolekcji określił swój cel związany z „decydującym momentem”: „Przyjmując już teraz tę śmierć, ufam, że Chrystus da mi łaskę owego ostatniego Przejścia, czyli Paschy. Ufam też, że uczyni ją pożyteczną dla tej największej sprawy, której staram się służyć: dla zbawienia ludzi, dla ocalenia rodziny ludzkiej, a w niej wszystkich narodów i ludów (wśród nich serce w szczególny sposób się zwraca do mojej ziemskiej Ojczyzny), dla osób, które szczególnie mi powierzył – dla sprawy Kościoła, dla chwały Boga Samego”.
Ten zapis pochodzi z 1980 r. Rok później Ali Agca omal nie zabił Ojca Świętego. Cudownie ocalony skomentował to zwięźle w czasie rekolekcji w marcu 1982 r.:
„Zamach na moje życie z 13 V 1981 r. w pewien sposób potwierdził słuszność słów zapisanych w czasie rekolekcji z 1980 r. (24 lutego – 1 marca).
Tym głębiej czuję, że znajduję się całkowicie w Bożych Rękach – i pozostaję nadal do dyspozycji mojego Pana, powierzając się Mu w Jego Niepokalanej Matce (Totus Tuus)”. Od tego czasu przez osiemnaście lat – aż do Roku Jubileuszowego – papież nie uzupełniał testamentu (z jednym wyjątkiem: w 1985 r. zapisał wyjaśnienie słów związanych z tym, kto ma decydować o miejscu jego pochówku: „Jeszcze – co do zwrotu «Kolegium Kardynalskie i Rodacy»: «Kolegium Kardynalskie» nie ma żadnego obowiązku pytać w tej sprawie «Rodaków», może jednak to uczynić, jeśli z jakichś powodów uzna za stosowne”. Obszerny i ostatni zapis znajduje się pod datą 17 marca 2000 r. i kończy się słowami: „In manus Tuas, Domine, commendo spiritum meum” (W ręce Twoje, Panie, powierzam ducha mojego).
...gdy się zestarzejesz, kto inny cię przepasze...
„Po modlitwie wchodzę do pokoju Papieża. (...) Za wezgłowiem urządzenie medyczne wspomagające oddychanie. Papież jest zaintubowany zgłębnikiem nosowym do odżywiania: rurka tchawicza jest podłączona do urządzenia wspomagającego oddychanie. (...) Przed wyjściem podchodzę, aby ucałować prawą dłoń Papieża – dłoń posiniaczoną od nakłuć i bardzo zimną”.
Tak swoje pożegnanie z Janem Pawłem II opisywał Joaquín Navarro Valls, rzecznik prasowy Watykanu. To był piątek, 1 kwietnia 2005 r. Następnego dnia papież zmarł.
Na placu św. Piotra była obecna Nancy Gibbs, dziennikarka amerykańskiego tygodnika Time, która potem opisała ten wieczór:
„Czujesz się mniejszy, gdy umiera twój ojciec, ponieważ on był silny i podnosił cię, nosił cię i uczył cię, a kiedy odszedł, pokój wydawał się zbyt wielki bez niego. Tak było na placu św. Piotra, gdzie czuwali pielgrzymi. Ich twarze oświetlały świece, a oni szeptali: «Nie opuszczaj nas». Wśród wierzących było niemal niedowierzanie, że śmierć przychodzi nawet do tak silnego człowieka. Ojciec Święty, który niósł ludzi tak długo, unosił ich tak wysoko, uczył ich tak wiele”.
Pontyfikat Jana Pawła II okazał się trzecim najdłuższym w historii Kościoła. Jego niezwykły początek został rozwinięty w wielu późniejszych wydarzeniach, których nie sposób tutaj wyliczyć. Dość wspomnieć o pierwszej pielgrzymce do Polski, Solidarności, zamachu z 13 maja, pokojowym upadku komunizmu, niestrudzonym pielgrzymowaniu po całym świecie, setkach kanonizacji i beatyfikacji czy wielkich dziełach w postaci Katechizmu Kościoła Katolickiego, katechez środowych i encyklik. To wszystko zostało jednak niejako przysłonięte w czasie dramatycznego tygodnia między 25 marca a 2 kwietnia 2005 r. Wtedy świat patrzył na papieża, który tulił krzyż w czasie Drogi Krzyżowej, nie mógł wydobyć z siebie głosu, gdy chciał pobłogosławić wiernych w Niedzielę Wielkanocną, i uderzył się dłonią w czoło w geście bezsilności w środę w Oktawie Wielkiej Nocy w czasie swojej ostatniej, niemej audiencji. A w sobotę, w wigilię Niedzieli Miłosierdzia Bożego usłyszeliśmy, że „nasz ukochany Ojciec Święty powrócił do domu Ojca”.
„Był jeszcze w łóżku, z bandażem wokół głowy – wspominał Navarro Valls. – Nie byłem w stanie odmówić żadnej modlitwy wstawienniczej za jego duszę. Mam całkowitą pewność, że już cieszy się Bogiem”.
Testament
W duchowym testamencie św. Jana Pawła II uderzają jego realizm, zaufanie, a także głęboki związek z Ojczyzną.
Realizm kazał mu liczyć się z końcem życia w każdym jego momencie, co owocowało niezwykłym wprost poczuciem odpowiedzialności za służbę, do której został powołany. Swoje życie Ojciec Święty traktował jako drogę prowadzenia siebie i innych do Boga i temu podporządkowywał wszystkie swoje działania. Może dlatego tak głębokiej symboliki nabierają dwa zdjęcia cudownie uzdrowionego chłopca. Może się w nich odnaleźć każdy, kto znajdował (lub znajduje) oparcie w świętym papieżu z Polski. On się umniejszał, a myśmy wzrastali. Czy nadal chcemy wzrastać, mimo że nie ma go już pośród nas?
Zaufanie w opiekę Opatrzności Bożej to kolejny filar testamentu. Gdy dziś wydaje się, że cały świat odwraca się od Boga, że zwycięża cywilizacja śmierci, św. Jan Paweł II mówi po prostu: „Tym głębiej czuję, że znajduję się całkowicie w Bożych Rękach”. W tej ufności znalazł siłę, która pozwoliła mu wprowadzić Kościół w trzecie tysiąclecie, a samemu wejść do nieba.
I wreszcie miłość Ojczyzny. Ten papież, który stał się globalnym autorytetem, nigdy nie przestał szczególnym uczuciem darzyć swoich rodaków. Wiele też od nich (nas) oczekiwał (oczekuje). Czym jest to „wiele”? Jeśli największy z rodu Polaków osiągnął trwałe zjednoczenie z Bogiem, czyli świętość, to czyż nie tego wymaga od najbliższych jego sercu?