W dziejach narodów rzadko zdarzają się momenty, kiedy wydaje się, że niemal wszyscy myślą i czują to samo. Polacy przeżywali to kilka razy, szczególnie mocno na przełomie 1860 i 1861 r., nazwanym później okresem rewolucji moralnej.
W narodzie polskim w okresie rozbiorów nigdy nie wygasło pragnienie niepodległości i kiedy tylko warunki zdawały się temu sprzyjać, gotów był wznawiać walkę z zaborcami. Kolejne zrywy kończyły się ograniczaniem narodowych swobód. Po powstaniu listopadowym rząd moskiewski krok po kroku likwidował resztki autonomii Królestwa Kongresowego. Zrusyfikowano administrację, szkolnictwo, w Zamku Królewskim w Warszawie rezydował carski namiestnik. Beznadzieja i apatia trwały niemal 30 lat.
Rewolucje, które przetoczyły się przez kontynent europejski w czasie Wiosny Ludów w 1848 r., a zwłaszcza przegrana Rosji w wojnie krymskiej dekadę później, zmieniły nastroje. Nadzieję dawała też polityka nowego cara Aleksandra II, który ogłosił amnestię, odwołał znienawidzonego namiestnika Iwana Paskiewicza i zezwolił na założenie Akademii Medycznej. Gdy w maju 1856 r. car przybył do Warszawy, powitano go niemal entuzjastycznie. Jeden z pamiętnikarzy wspominał: „Gdziekolwiek się pokazał, tłumy otaczały jego powóz, biegły za nim, witając go okrzykami radosnymi. Oczekiwano... ale, niestety, oczekiwano na próżno. Nie, nie na próżno, bo car przemówił, ale przemówił ostro, niemal brutalnie: «Potrafię poskromić tych, którzy by zachowali marzenia... Pomyślność Polski zależy od zupełnego zlania się jej z innymi narodami mojego cesarstwa... To co mój ojciec zrobił dobrze zrobił. Żadnych złudzeń, panowie, żadnych złudzeń!»”.
„Istnieje tylko prowincja rosyjska...”
Nadziei nie dało się jednak zdusić, szczególnie wśród młodzieży wychowywanej w domach rodzinnych w kulcie bohaterskich przodków. Rocznice ważnych wydarzeń zaczęto wykorzystywać do coraz śmielszych wystąpień. Pierwszą z serii wielkich manifestacji był pogrzeb na cmentarzu kalwińskim, w czerwcu 1860 r., wdowy po bohaterskim obrońcy Woli generale Józefie Sowińskim. W październiku tego samego roku w Warszawie miało miejsce spotkanie na szczycie trzech monarchów państw zaborczych. Tym razem mieszkańcy Warszawy nie okazywali tak manifestacyjnie zainteresowania przejazdami i balami, więc obrażony Aleksander II stwierdził: „Nie ma już Polski, powiedzcie to tym panom, istnieje tylko prowincja rosyjska, ich mrzonki są niedorzeczne”. Nastrój patriotyczny ogarniał jednak coraz szersze kręgi ludności. Ubierano się w zapomniane już nieco polskie stroje narodowe: czamary, kontusze, zakładano pasy, długie buty, noszono niebiesko-czerwone konfederatki.
W 30. rocznicę powstania listopadowego w wielu miejscach w Warszawie śpiewano bez strachu narodowe pieśni, w tym Boże, coś Polskę, która miała stać się odtąd motywem przewodnim wszelkich narodowych wystąpień. W rocznicę bitwy pod Olszynką Grochowską, 25 lutego 1861 r., po uroczystym nabożeństwie spod kościoła paulińskiego przy ul. Długiej ruszyła procesja. Na Rynku Starego Miasta została brutalnie rozproszona przez żandarmów i Kozaków. Dwa dni później znacznie liczniejszy pochód, śpiewający religijne i patriotyczne pieśni, idący z krzyżem i świętymi obrazami, wydostał się ze Starówki na Krakowskie Przedmieście. Na wysokości figury Matki Bożej spotkał się z salwą rosyjskiej kompanii piechoty. Poległo pięć osób: dwóch właścicieli ziemskich, rzemieślnik, robotnik i student.
Był to szok dla mieszkańców Warszawy. Ciała zabitych wystawiono na widok publiczny w Hotelu Europejskim, a ich fotografie, rozpowszechniane w całym kraju, stały się niemal narodową relikwią. W czasie manifestacyjnego pogrzebu za trumnami ozdobionymi koronami cierniowymi szedł sędziwy arcybiskup warszawski Antoni Melchior Fijałkowski, szli także pastorzy luterańscy i kalwińscy oraz naczelny rabin warszawski Dow Ber Maisels z Torą okrytą krepą.
„Ojczyznę, wolność racz nam wrócić, Panie!”
Wydarzenia te spotkały się z żywym oddźwiękiem w całym Królestwie Polskim. Kraj okrył się żałobą. Kobiety nosiły czarne suknie, broszki z cierniową koroną i złamanym krzyżem na pamiątkę wydarzeń lutowych. W wielu kościołach dawnej Rzeczypospolitej odprawiono za pięciu poległych uroczyste Msze święte w oktawę ich pogrzebu. Modlono się także w świątyniach protestanckich i synagogach. Nastrój braterstwa ogarnął całe społeczeństwo. Przed świętami wielkanocnymi chrześcijanie ofiarowali siedmioramienne świeczniki dla synagogi, a Żydzi – złoty krzyż dla katedry warszawskiej. Pieśń Boże, coś Polskę z dodatkiem: „Ojczyznę, wolność racz nam wrócić, Panie!”, śpiewana powszechnie w kościołach i na manifestacjach, została przetłumaczona na jidysz i wykonywana w synagogach w Warszawie i Łodzi. Na takie powszechne zbratanie władze nie mogły pozwolić. 8 kwietnia 1861 r. doszło do masakry. Na placu Zamkowym wojsko znów zaczęło strzelać do manifestującego na klęczkach tłumu, mordując kilkaset osób. Gdy zginął zakonnik trzymający krzyż, podniósł go żydowski uczeń Michał Landy i też padł pod ciosami szabel.
Ruch patriotyczny przeniósł się do świątyń. Dwukrotnie zwiększyła się liczebność pielgrzymek do Częstochowy. Na Jasnej Górze pielgrzymi urządzali patriotyczne demonstracje pod pomnikiem o. Kordeckiego. Tłumy gromadziły się na zamówionych przez różne środowiska Mszach św. w intencji ojczyzny. 15 października 1861 r. Kozacy otoczyli świątynie i, bijąc modlących się w rocznicę śmierci Kościuszki wiernych, wyrzucili ich na zewnątrz. Wobec tej profanacji warszawska Kuria zamknęła kościoły. To samo na znak solidarności uczynili ewangelicy i Żydzi. Rewolucja moralna nieuchronnie zmieniała się w kolejne, krwawe, narodowe powstanie.