Demokracja to jedno z najbardziej zakłamanych i nadużywanych słów współczesności. W potocznym rozumieniu tego słowa demokrata to ktoś dobry, a przeciwnik demokracji to wróg, którego należy zwalczać. Kompletne pomieszanie pojęć.
Demokracja to formalny sposób wyłaniania władzy. W procedurze „demokratycznej”, w której kartka wyborcza daje władzę, bierze udział zarówno sterroryzowany do granic obłędu obywatel Korei Północnej, jak i mieszkaniec amerykańskiego hrabstwa, który z rozwagą decyduje głównie o sprawach lokalnych. Podstawowa różnica polega nie tylko na tym, kto liczy głosy, ale także na tym, z jakiego powodu ktoś oddaje taki czy inny głos. Mieszkaniec Korei Północnej nie ma wyboru i boi się o swoje życie, podczas gdy szeregowy obywatel USA wie, po co głosuje na tego czy innego kandydata, zwłaszcza gdy może sprawdzić skuteczność jego działania w życiu codziennym. Koreańczyk z północy jest zastraszonym i ogłupionym mieszkańcem swego kraju, wyborca amerykański jest obywatelem. Dlatego Amerykanie są dumni ze swej republiki, tworu niedoskonałego, ale dającego minimum bezpieczeństwa i sprawiedliwości.
Nie w każdym systemie formalnie demokratycznym istnieją szanse na realizację takich ideałów jak sprawiedliwość i w ogóle dobro ogółu. Warunkiem tego nie jest nawet tak idealizowane często państwo prawa. Hitlerowska III Rzesza była państwem prawa, tyle że opartym m.in. na rasistowskiej dyskryminacji Żydów i zwalczaniu katolików. Związek Sowiecki oparty był formalnie na konstytucji ZSRR, a faktycznie na komunistycznej interpretacji prawa jako „woli klasy panującej”. W obydwu przypadkach to nie wyborcy wymagali czegoś od władzy, tylko władza wymagała od wyborców posłuszeństwa. Nawet jeśli w nazwie państwa sowieckiego było słowo „republika”, ustrój tego państwa był odwrotnością republiki.
Republikę bowiem tworzą obywatele. Ideał republikański odnosi się do harmonii między dobrem obywateli i dobrem wspólnoty, a opiera się na równowadze między wolnością i odpowiedzialnością. Samo słowo res publica oznacza „rzecz wspólną”. Tak swój ustrój nazywali obywatele Rzymu, notabene wykluczając z grona obywateli większą część swego społeczeństwa, czyli niewolników. Podobnie myśleli „ojcowie założyciele” Stanów Zjednoczonych, którzy także eliminowali z grona obywateli czarnoskórych niewolników czy Indian. Tak samo dumni byli ze swej Rzeczypospolitej przedstawiciele polskiej szlachty aż do rozbiorów. Obywatele tych państw byli dumni ze swej wolności. Lekceważyli jednak nie tylko dużą część mieszkańców, ale także własną odpowiedzialność.
Najbliższy nam przykład Rzeczypospolitej szlacheckiej może być nadal modelem kryzysu i upadku republiki w wyniku upadku morale obywateli. Obywatelami Rzeczypospolitej było ok. 15% mieszkańców, czyli szlachta i bogatsza część mieszczan. W XVIII wieku polsko-litewska Rzeczpospolita znalazła się w potrzasku. Ustrój tego państwa, zwany potocznie „złotą wolnością szlachecką”, oparty był na wolnej elekcji królów i zasadzie jednomyślności w Sejmie (liberum veto). System ten zakładał, że formalnie równi przedstawiciele szlachty wybierali najlepszego kandydata do tronu, a w kwestiach największej wagi musieli się zgodzić. Praktyka rządów w Rzeczpospolitej była jednak coraz dalsza od tego ideału, bowiem morale szlacheckich obywateli, wysokie jeszcze w XVII wieku, stopniowo się pogarszało. Magnaci kupowali sobie głosy posłów, a nie mogąc uzgodnić kandydata z własnego grona, szukali pretendentów do tronu w Warszawie za granicą. Zasada liberum veto, słuszna w kwestiach takich jak racja stanu, została odniesiona do praktyki stanowienia praw. Istniała wprawdzie instytucja konfederacji, czyli przyjmowania ustaw większością głosów, ale na jej zastosowanie trzeba było zgody posłów. Powstało błędne koło paraliżu ustawodawczego. „Złota wolność szlachecka” była dumą szlachty, a jednocześnie świetnym instrumentem ingerencji mocarstw ościennych: Austrii, Prus i Rosji, które uzgadniały między sobą, kto ma panować w Rzeczypospolitej. Za panowania królów saskich, Augusta II i Augusta III, wybranych pod naciskiem tych mocarstw, powstały próby przeciwstawienia się ich woli, ale skutkiem tego były dwie wojny domowe, w których kandydat wspierany przez Szwecję i Francję – Stanisław Leszczyński musiał uznać porażkę na polu bitwy i uchodzić z kraju. Sytuację pogarszało stacjonowanie na terenie Rzeczypospolitej wojsk rosyjskich, które nie opuściły jej terytorium po Wojnie Północnej, a „sejm niemy” z 1717 r. pod presją Rosji ograniczył liczebność armii Rzeczypospolitej do 24 tys. żołnierzy.
W drugiej połowie XVIII wieku wzrosła wśród szlachty świadomość konieczności zmiany ustroju państwa, jednak stronnictwo antyrosyjskie, kierowane przez jedną z grup magnatów, opierało się na konserwatywnej szlachcie, popierającej „złotą wolność”. W 1764 r. królem wybrano kandydata rosyjskiego – Stanisława Augusta Poniatowskiego. Pierwsza próba wykorzystania osłabienia Rosji wojną z Turcją w 1768 r. skończyła się klęską stronnictwa antyrosyjskiego w postaci tzw. konfederacji barskiej i pierwszym rozbiorem państwa przez trzy mocarstwa ościenne w 1772 r. Drugą szansę stwarzała wojna rosyjsko-turecka, która wybuchła w 1787 r. Król Stanisław August uzyskał od carycy Katarzyny zgodę na zwołanie Sejmu Wielkiego. Stał się on areną walki licznych partii – od optujących za zależnością od Rosji poprzez różne odłamy republikanów, aż po radykałów, dążących do całkowitej zmiany ustroju. Dzięki osłabieniu Rosji udało się reformatorom doprowadzić do przyjęcia zasady sejmu konwokacyjnego, ale konsensus ustrojowy był niemożliwy aż do wyborów uzupełniających z 1790 r., gdy podwojono liczbę posłów. Dzięki chytremu zabiegowi przyspieszenia obrad w związku z przerwą wielkanocną reformatorzy zdołali przegłosować 3 maja 1791 r. konstytucję, która wprowadzała dziedziczną monarchię, znosiła liberum veto i ograniczenia liczebności armii, częściowo zrównywała prawa osobiste mieszczan i szlachty oraz brała chłopów pod ochronę państwa. Te umiarkowane zmiany stanowiły w istocie rewolucję, gdyż wyzwalały Rzeczpospolitą z potrzasku ustrojowego. Konstytucja była jednak na tyle niebezpieczna dla Rosji i jej klientów w Rzeczypospolitej, że założyli oni w Petersburgu konfederację, którą ogłoszono w Targowicy, do której ostatecznie przystąpił król i której zwolennicy z pomocą wojsk rosyjskich obalili konstytucję i dokonali II rozbioru państwa. W 1795 r., po zdławieniu przez Rosję powstania pod wodzą Tadeusza Kościuszki, trzy mocarstwa ościenne zlikwidowały resztki Rzeczypospolitej.
Podczas powstania kościuszkowskiego ujawniono częściowo skalę przekupstwa elit Rzeczypospolitej. Są to informacje wstrząsające. Sam król Stanisław August co miesiąc pobierał z Petersburga 2 400 dukatów pensji, miał 70 tys. długu u posła Repnina, a na wyposażenie dworu pobrał od carycy Katarzyny 100 tys. dukatów. Przywódcy konfederacji targowickiej byli w większości w podobnej sytuacji. Skoro elita magnacka była w ten sposób uzależniona od woli Rosji, to można sobie wyobrazić, jaki wpływ wywierała na korumpowaną przez siebie szlachtę. Cieszyła się ona „złotą wolnością”, w dużej części nie zauważając, że wolność tę traci. Ostatecznie z potrzasku nie udało się wyjść. Ignacy Chrzanowski porównał upadek Rzeczypospolitej do sytuacji człowieka chorego, który podjął skuteczne leczenie, ale zanim wstał z łóżka, sąsiedzi zamordowali go, by zagrabić jego majątek. Austria, Prusy i Rosja dokonały bowiem bezprecedensowej zbrodni, a w następnych dekadach usilnie pracowały nad tym, by ją zatuszować, utrwalając w opinii międzynarodowej pogląd, że Polacy nie potrafią się rządzić.
Lekcję upadku Rzeczypospolitej warto upowszechniać w dzisiejszej Europie. Jej obywatele także w dużej mierze nie zauważają, że hołdując rzekomym „wartościom europejskim”, czyli wolności bez odpowiedzialności, oraz tolerancji, czyli relatywizmowi, podcinają gałąź, na której siedzą. Dominujący w Europie Zachodniej i USA system polityczny, zwany liberalną demokracją, jest coraz mniej liberalny i coraz mniej demokratyczny. W latach czterdziestych XX wieku Thomas S. Eliot napisał, że liberalizm jest ruchem definiowanym „nie tyle przez cel, ale przez punkt wyjścia; raczej przez „precz z” niż przez „ku czemuś określonemu”, przez wolność od ograniczeń, a nie przez jakieś konkretne dobro. Ruchy wolnościowe stale wyzwalały człowieka nie tylko od ograniczeń, ale także od religii, moralności, prawa, rodziny i wspólnotowości, a ostatnio także od tożsamości płciowej. Współczesny liberalizm, nieznający granic wolności, wiedzie nas więc do celu, który może być zaprzeczeniem zasad, o które walczy.
WRB i WRI. O ile rewolucja francuska wylansowała hasło „wolność, równość, braterstwo” (WRB), którego zresztą jej przywódcy nie respektowali, o tyle liberalna rewolucja ostatnich dekad opiera się w istocie na skrajnie rozumianych zasadach „wolność, równość, indywidualizm” (WRI). Indywidualizm zastąpił braterstwo, które zakłada empatię, a nawet miłość bliźniego. Dzisiejsi liberałowie myślą tylko o sobie lub w najlepszym przypadku o jednostce dążącej do pełnego wyzwolenia, a więc do utraty tożsamości. Degeneruje się także zasada równości. Nie wystarczy, tak jak to zrobili autorzy europejskiego traktatu konstytucyjnego, pisać stale o „równości mężczyzn i kobiet w każdej dziedzinie”. Ludzie bowiem nie są po prostu równi. Są równi w godności tego, kim są. Liberalizm typu WRI degeneruje wszystkie stanowiące go zasady. Skrajnie rozumiana wolność jest samowolą, skrajna równość wymaga przymusu, a skrajny indywidualizm zamienia się w anarchię. Liberalna demokracja tego typu atakuje przede wszystkim chrześcijaństwo i rodzinę. Rodzinę podejrzewa się o opresyjność, Kościół o przymus, a instytucjom prywatnym odbiera się prawo do określania swych zasad. Liberalna demokracja typu WRI zdominowała już uniwersytety, kościoły, sądy, wielkonakładowe media z telewizją na czele, a także dużą część klasy politycznej. To, co podtrzymywało morale społeczeństwa – religia, moralność i prawo – zostało zakażone chorobą WRI w stopniu niegwarantującym rychłego wyzdrowienia.
Dodatkowymi czynnikami, które wzmagają chorobę WRI, są możliwości techniczne, zmiana sposobu życia i dostępność, będąca funkcją dobrobytu. Człowiek, którego zmartwieniem przestają być złe zbiory, ale jest nim zepsute wideo, ma mniejszą skłonność do szukania pociechy w wierze. Co najgorsze, postęp wiedzy oraz umiejętności technicznych i medycznych zbliża nas niebezpiecznie do granicy genetycznej modyfikacji nas samych. W czasach, gdy moralna wrażliwość jest coraz bardziej potrzebna, jest jej coraz mniej. Sensu życia szuka się w przyjemności, a w przypadku problemów szuka się przyczyn poza sobą samym. Współczesna demokracja coraz bardziej niebezpiecznie przesuwa granice między tym, na co można głosować, a kwestiami, w których głosowanie nie ma sensu lub jest szkodliwe. Jeszcze przed końcem XX wieku Alain Besançon ostrzegał: „Rewolucja trwa. Demokracja opuściła kontekst wyłącznie polityczny, a dotyka teraz życia prywatnego ludzi, życia małżeńskiego, życia rodzinnego”.
Liberalną demokrację typu WRI toczą trzy choroby: polityczna poprawność, chciwość i nienawiść do chrześcijaństwa. Drastycznie ogranicza ona wolność sumienia. Na przykład w lecie 2018 r. sąd w Genui skazał doktora Salvatore Felisa na więzienie w zawieszeniu i zakaz sprawowania funkcji publicznych za sprzeciw wobec aborcji. Lekarz skorzystał z klauzuli sumienia, która jest dopuszczalna w prawie włoskim, a mimo to został skazany. Ilustracją funkcjonowania liberalnej demokracji są losy Mary Wagner, kanadyjskiej działaczki pro life, która odwiedza kliniki aborcyjne i rozmawia z kobietami oczekującymi tam na zabieg, przekonując je, że popełniają błąd i oferując organizacyjną pomoc. Od 2012 r. pięciokrotnie skazywano ją na więzienie za utrudnianie procedur aborcyjnych, niewątpliwie pod wpływem aborcyjnego lobby, które zarabia krocie na zabijaniu nienarodzonych dzieci. W sumie do wiosny 2018 r. Wagner spędziła za kratami cztery lata i dziesięć miesięcy. Władze kanadyjskie, które zalegalizowały aborcję i prześladują osoby pikietujące kliniki aborcyjne, takie jak Wagner, łamią nie tylko piąte przykazanie, ale także całkiem świecką, konstytucyjną wolność słowa.
Lansując hasła „liberalnej demokracji”, europejscy przywódcy nie potrafią wyciągnąć wniosków z własnych błędów, stwarzają kolejne zagrożenia, a ponadto w swoim zadufaniu pogłębiają różnice między członkami Unii Europejskiej. Przypomina to jednak starą maksymę: „lekarzu, lecz się sam”. Państwa „starej Europy” przodują bowiem nie tylko w pozycji ekonomicznej, ale także w pędzie do społecznej i kulturowej samozagłady. Cóż bowiem oznacza demokracja w przypadku brutalnej ingerencji niektórych państw w życie rodzinne? Niemiecki Jugendamt sięga do najgorszych wzorców z przeszłości, często nie tłumacząc nawet powodów odebrania dziecka. Ingerencja w życie rodzinne sięgnęła tak głęboko, że wystarczy drobny zatarg lub przypadkowy uraz dziecka, by urzędnicy państw zachodnioeuropejskich ruszyli do akcji, odbierając rodzicom prawo do wychowania swych pociech. Prawo dziecka do poznania, a nawet posiadania dwojga rodziców jest natomiast ignorowane. Przy akompaniamencie haseł o niedyskryminacji dyskryminuje się chrześcijan i promuje się zabijanie dzieci nienarodzonych. „Prawo do aborcji” wprowadzono ostatnio do francuskiej konstytucji.
Trudno liczyć na przezwyciężenie tak wielu objawów destrukcji cywilizacji zachodniej, skoro w kryzysie jest także system szkolny. Powszechne jest już lansowanie w szkołach ideologii LGBT i seksu jako rozrywki. Ponadto, jak zauważył Roger Scruton, główną zasadą szkolnictwa brytyjskiego jest, by „dzieci dobrze się czuły. Program winien być więc dostosowany do ich zainteresowań, a egzaminy nie powinny sprawdzać ich umiejętności lingwistycznych czy literackich”. Tymczasem jest to wręcz odwrotne w stosunku do tego, czego szkoła powinna uczyć. „Kształcenie – napisał Scruton – jest możliwe tylko wtedy, jeśli wytłumaczymy dzieciom, że są sprawy warte poznania, których nie znają. To może im sprawić przykrość, ale złe samopoczucie dziś jest ceną tego, żeby czuć się lepiej w przyszłości. Kultura poczucia swojej wartości przynosi efekty odwrotne: zadowalając dzieci obecnie, sprawia, że czują się później gorzej”. Takie efekty nauki szkolnej ugruntowują tylko nieświadomość co do istoty problemów cywilizacji zachodniej. Rzecznicy liberalnej demokracji gwałcą więc wolność słowa i sumienia, a „praworządność” chcą przywracać siłą. „Złota wolność szlachecka” odrodziła się w nowej postaci. Czy podobny będzie koniec jej rzeczników i nas wszystkich?