W Polsce jest właściwie wszystko. Wysokie i niskie góry, morza i jeziora, wielkie piękne miasta i spokojne wioski, pola i lasy. Ale prawdziwym bogactwem naszego kraju jest coś innego.
Historycy od wieków toczą zażarte spory o to, kiedy tak naprawdę powstało jednolite państwo rządzone przez Piastów, kiedy zaczęło być nazywane Polską, a jego mieszkańcy – Polakami. Jedni twierdzili, że nazwa wzięła się od pola – otwartej przestrzeni znajdującej się na danym terytorium, inni, że od mitycznego Pola – praprzodka naszych rodaków. Najbardziej chyba oryginalną historię wymyślił żyjący w XVI wieku Bartłomiej Paprocki: „Za Mieczysława I książęcia polskiego, gdy Polacy wiarę świętą przyjmowali i wielkiemi do chrztu św. kupami przystępowali, tedy kapłani z Czechów się wywokowani, kupy od kup nie odróżniając, pytali się: Czy jesteście polani, to jest już ochrzczeni? Tedy ci, co byli ochrzczeni odpowiadali: Jesteśmy polani, stąd Polani, czyli Poloni poszło Polakom w chwalebnym imieniu”.
Gdy brakuje ludzi
Faktem jest, że ukształtowane przez kolejnych Piastów i ustalone w konfliktach z sąsiadami granice stały się ramami, w których przez dwieście lat rozwinęła się świadomość wspólnoty ponaddzielnicowej. Rozwinęła się ona tak silnie, że następne półtora wieku rozbicia nie zdołało jej zatrzeć. Gall Anonim już na początku XII wieku opiewał chwałę polskiej „ojczyzny”, dzielność i umiłowanie wolności Polaków oraz niegodziwość ich sąsiadów. Rusini byli, według niego, tępi i nieokrzesani, Pomorzanie i Prusowie dzicy, Czesi tchórzliwi i zdradzieccy. Cudzoziemiec Gall sam tego nie wymyślił – oddawał on nastroje ludzi utożsamiających się silnie z własnym narodem, z którymi się kontaktował i dla których pisał Kronikę polską.
Było tych ludzi jednak stanowczo za mało. Może było to efektem trudnych warunków przeżycia w kraju w całości pokrytym borami, gdzie mieszkańcy musieli wyrąbywać sobie polany, żeby mieć gdzie uprawiać ziemię, a może dlatego, że pierwsi nasi władcy w czasach kryzysów finansowych po prostu sprzedawali swoich rodaków w niewolę. Według szacunków, za czasów Mieszka I i Bolesława Chrobrego Polska liczyła sobie ok. 1 mln ludzi, gdy tymczasem na terenie Niemiec żyło ich ok. 5-6 mln, a we Francji 9 mln.
W tych warunkach niemal zakrawa na cud, że Polska przetrwała jako państwo. Chociaż w okresie rozbicia dzielnicowego było już blisko jej końca. Dla XIII-wiecznych rocznikarzy Polska i Polacy to często tylko Wielkopolska i Wielkopolanie. Tylko dla Kościoła Polska istniała jako całość, a arcybiskup gnieźnieński był jedyną władzą o ogólnopolskim zasięgu. Królestwo Polskie, nieistniejące w rzeczywistości, żyło nadal w umysłach najlepszej części kleru i świeckiego możnowładztwa. Duża w tym zasługa niedocenianego dzisiaj mistrza Wincentego Kadłubka, którego kronika, odpisywana i przerabiana, istniała jako przedmiot dumy narodowej, główne źródło wiadomości historycznych i katechizm polityczny, zarówno w Małopolsce, Wielkopolsce, jak i na Śląsku. Podzielony naród jednoczył także ogólnonarodowy kult świętego biskupa Stanisława.
Dyngus i inne obyczaje
Demografia wpłynęła w znaczący sposób na politykę króla Kazimierza Wielkiego, który w sytuacji, kiedy jego monarchia miała 2 mln mieszkańców, musiał się liczyć z 10-milionową Rzeszą niemiecką. Musiał oddać Śląsk Czechom, pogodził się z faktem, że w rękach Krzyżaków znajdowały się Pomorze i Kujawy. Skupił się na pracy organicznej i stopniowym budowaniu bogactwa państwa. Starał się przy tym ułatwiać osadnictwo Żydom, a także chłopom, rzemieślnikom i kupcom przybywającym z krajów zachodnich, głównie z Niemiec, ale i z Flamandii oraz Walonii. Mieszali się oni właściwie ze wszystkimi grupami ludności.
Rezultatem wzajemnych kontaktów nowo przybyłych z Polakami było zacieśnienie związków z kulturą zachodnioeuropejską, rozpowszechnienie nowych zdobyczy technicznych w zakresie rolnictwa, rzemiosła, handlu, sztuki wojennej oraz obyczajów, które nieraz tak głęboko wrosły w polski folklor, jak np. dyngus, ciągnienie kłody w Środę Popielcową czy różne typy inicjacji w społeczeństwie wiejskim i miejskim.
Ludność niemieckojęzyczna z czasem zaczęła dominować w niektórych miastach, spotykając się z oporem ludności polskiej, zagrożonej utratą swej indywidualności. Polacy zaczęli uświadamiać sobie przez to wartość własnych tradycji, obyczajów i zwłaszcza języka. Także tutaj pomagał Kościół, występując na synodach w obronie języka polskiego i nakazując tłumaczyć ludowi zasady wiary po polsku.
Rozpusta, którą nazywają wolnością
Tymczasem Polska stopniowo stawała się państwem wielonarodowym. W wyniku wojen przyłączona została Ruś Czerwona z ludnością ruską, a także z imigrantami ze Wschodu: Ormianami i Wołochami. Zawarcie unii z Litwą zaowocowało z czasem prawie całkowitą polonizacją litewskiej szlachty. Po przyłączeniu Prus Królewskich znalazła się w granicach Polski zwarta grupa ludności niemieckiej. Na początku XVII wieku Rzeczpospolita miała już status mocarstwa – mając 11 mln mieszkańców, była ludniejszym krajem niż Niemcy czy Wielka Brytania i niemal tak licznym jak Włochy czy Francja.
Szlachta, która w XVI i XVII wieku uzyskała decydujące znaczenie polityczne i która gardziła innymi stanami, zaczęła się wówczas postrzegać jako jedyna godna miana Polaków. Ksiądz Benedykt Chmielowski, XVIII-wieczny encyklopedysta, nie miał o niej jednak najlepszego zdania: „Naród zrodzony z okrucieństwa i rozpusty, którą nazywają wolnością. Król zostaje zmuszony do przestrzegania praw swojego kraju siłą i bronią. Szlachta obdarzyła się smutnymi prerogatywami, którymi może jednak bezkarnie szkodzić sobie nawzajem”. Tymczasem szlachta pod koniec istnienia I Rzeczypospolitej stanowiła jedynie ok. 6% ludności, chłopów było prawie 70%, a połowę mieszczaństwa tworzyli Żydzi. Po nieustających wojnach XVII i XVIII wieku, bezpośrednio przed drugim rozbiorem, ziemie Rzeczypospolitej zamieszkane były zaledwie przez ok. 10 mln ludzi.
Za chlebem
Początek XIX wieku charakteryzował się niebywałym przyrostem naturalnym. W 1815 r., po burzliwej epoce wojen napoleońskich mieszkańców ziem byłej Rzeczypospolitej było już ok. 12 mln. W połowie wieku liczba ta wzrosła do ok. 16 mln. Samych Polaków w okresie powstania styczniowego było ok. 10 mln, a krótko przed I wojną światową – już ponad 20 mln. Przyrost był związany z postępami medycyny, które ograniczały śmiertelność dzieci i niemowląt, zapobiegały skutkom niektórych chorób masowych, epidemicznych. Nie bez znaczenia były poprawa warunków życia, higieny, złagodzenie klęsk głodowych. Wzrost liczby ludności zaowocował za to niedoborem ziemi uprawnej. Konieczność poszukiwania środków do życia stworzyła armię potencjalnych robotników najemnych, wędrujących najpierw do regionów mniej zaludnionych, później do krajów sąsiednich, w końcu nawet za ocean. Rozpoczęła się era wielkich wędrówek za chlebem. Dużo migrantów wchłaniał rozwijający się gwałtownie przemysł.
Wcześniej były wymuszone migracje polityczne. 100 tys. polskich chłopów powołano w epoce Wielkiego Księstwa Warszawskiego do wojska na równiny Rosji, do Włoch, krajów niemieckich, Hiszpanii. Tylko niektórzy wrócili do rodzinnych wsi. Emigracja po powstaniu listopadowym wyrzuciła do Europy Zachodniej 10 tys. ludzi, głównie inteligencję i szlachtę. Po zdławieniu powstania styczniowego zesłano na Syberię 20 tys. Polaków – należy do nich dodać deportowanych później, nierzadko z całymi rodzinami. Aresztowania i zsyłki nastąpiły także wśród ludności robotniczej po rewolucji 1905 r.
Owce wełniste
Po I wojnie światowej i ustabilizowaniu granic odrodzonej Polski tempo przyrostu naturalnego nie spadło. W rekordowym 1925 r. wynosił on prawie 19 promili. Dzięki temu z niecałych 27 mln na progu odzyskanej niepodległości staliśmy się ponad 35-milionowym państwem przed wybuchem kolejnej wojny. Przy czym posługujących się językiem polskim było w nim 69%, ukraińskim 10%, żydowskim prawie 8%, niemieckim ponad 2%. Niemal 6 mln obywateli polskich nie było rdzennymi Polakami.
Zmieniło się to radykalnie po wojnie. Po wymordowaniu ludności żydowskiej przez Niemców i zmianie granic po raz pierwszy od tysiąca lat Polska przestała być państwem wielonarodowym. Straty wojenne spowodowały, że w 1946 r. w Polsce mieszkało zaledwie 24 mln osób. Wysoki przyrost naturalny, sięgający prawie 20 promili, w 1959 r. zaowocował szybkim wzrostem liczby Polaków. Mimo dużej emigracji po 1956 r. i w latach 80. ubiegłego wieku pod koniec PRL mieszkało w Polsce 38 mln obywateli.
Kryzys demograficzny, który od wielu lat dręczy Polskę, brak rąk do pracy w wielu dziedzinach życia i w związku z tym, choćby niepewność wypłat emerytur, zmuszają do postawienia pytań o przyszłość Polaków jako narodu. Wydaje się, że napływ cudzoziemców do naszego kraju jest nieuchronny. Zadaniem rządzących jest więc takie jego zorganizowanie, żeby nowi mieszkańcy Polski mogli się szybko asymilować. Wielu obcokrajowców zrobiło to w przeszłości i wtapiało się w polskie społeczeństwo. Ich potomkowie byli znanymi przedsiębiorcami, artystami, naukowcami, brali udział w polskich walkach narodowowyzwoleńczych. Trudno sobie wyobrazić polską naukę choćby bez takich nazwisk, jak Linde, Orgelbrand, Estreicher, a literaturę polską bez Tuwima, Leśmiana, Brzechwy czy Lema.
Prawdziwym bogactwem Polski są jej mieszkańcy, czerpiący z kultury i obyczajów innych narodów, ale nie zapominający o własnej tożsamości. Bo, jak pisał Gall Anonim wieki temu: nasz kraj „pod tym zwłaszcza względem zasługuje na wywyższenie nad inne, że choć otoczony przez tyle (...) ludów chrześcijańskich i pogańskich i wielokrotnie napadany przez wszystkie naraz i każdy z osobna, nigdy przecież nie został przez nikogo ujarzmiony w zupełności; kraj, gdzie powietrze zdrowe, rola żyzna, las miodopłynny, wody rybne, rycerze wojowniczy, wieśniacy pracowici, konie wytrzymałe, woły chętne do orki, krowy mleczne, owce wełniste”.