Esej

Historia się nie skończyła

Prof. Wojciech Roszkowski
Ekonomista i historyk

Historia idei obejmuje długą listę ideologii, opartych na częściowo słusznych, choć wyolbrzymionych przesłankach, ale bez refleksji nad słabościami każdej z tych ideologii. Ludzie jakby nie mogli przestać wytwarzać różnych „izmów”, które mają zastąpić pracę nad sobą czy rozwój cnót.

Łatwiej jest głosić przyszłe szczęście ludzkości niż myśleć o własnym zbawieniu lub konkretnych potrzebach konkretnych ludzi. Tak jest również z ideologią „longtermizmu”. Jest to termin nieposiadający jeszcze polskiego odpowiednika, a zważywszy na snobizm gorliwców zajmujących zawsze pierwsze szeregi walki o przyszłe szczęście ludzi, przypuszczalnie ideologia ta pozostanie przy angielskiej nazwie lub, co daj Boże, zaniknie.

Termin „longtermizm”

pojawił się w 2017 r. w pracach filozofów z Oksfordu – Williama MacAskilla i Toby`ego Orda, nawiązujących do tez Nicka Bostroma i Nicka Becksteada. Żeby uczynić ideologię tak nazwaną bardziej politycznie poprawną, odwołano się oczywiście nie do chrześcijaństwa, myśli średniowiecznej czy w ogóle europejskiej, ale do umowy Gayanashagowa, zawartej przez Konfederację Irokezów na początku XVIII wieku, w której stwierdzono, że każda decyzja musi uwzględniać korzyści, jakie z niej wynikną w siódmym pokoleniu w przyszłości. Podobne myśli nurtowały w latach 80. XX wieku Dereka Parfita i Jonathana Schella. MacAskill określił „longtermizm” jako prąd zajmujący się konsekwencjami współczesnych działań w odległej przyszłości. W myśl tej ideologii badacze powinni więc zająć się analizą różnych ryzyk wynikających z bieżących decyzji w duchu moralnej odpowiedzialności za przyszłe pokolenia. Jeden z rzeczników „longtermizmu” argumentuje, że życie przyszłych pokoleń jest dla nas równie ważne jak nasze i stąd ponosimy odpowiedzialność za przetrwanie gatunku ludzkiego i jego dobrostan.

Pozornie takiemu rozumowaniu trudno coś zarzucić. Podstawowy problem polega jednak na zakreśleniu horyzontu czasowego, w którym będziemy się poruszać, i doborze ważnych ryzyk według związków przyczynowo-skutkowych, jakie dadzą się przewidzieć, oraz rachunku prawdopodobieństwa. Dokładność tych przewidywań jest odwrotnie proporcjonalna do dystansu czasowego, jaki nas dzieli od warunków życia przyszłych pokoleń. „Longtermizm” jest w istocie nawiązaniem do futurologii, której proroctwa najczęściej okazywały się mylne.

Z rozmaitych proroctw

ekspertów ekologicznych żartował niedawno Dariusz Matuszak w Sieciach. Na przykład w 1989 r. szef programu środowiskowego ONZ Noel Brown przewidywał, że w 2003 r. ZSRR będzie zdolny uratować świat przed klęską głodu. Wedle ekspertów Climate Central, Gdańsk i Gdynia już dawno powinny się znajdować pod wodami Bałtyku. Prognozy Klubu Rzymskiego z lat 60. ub. wieku stale trzeba korygować, choć wizja globalnego ocieplenia nadal straszy i prowokuje do konstruowania horrendalnych programów ratowania świata przez likwidację hodowli bydła, trzody chlewnej i owiec oraz ograniczanie mobilności ludzi, oczywiście, z wyjątkiem elit, które tym procesem pokierują. Im bardziej efektowna prognoza, tym łatwiej zdobywa popularność, choć także tym szybciej ulega kompromitacji i zapomnieniu. Niedawno pewna posłanka Koalicji Obywatelskiej twierdziła, że w wyniku przekopu Mierzei Wiślanej w Polsce zapanuje susza, gdyż Wisła będzie szybciej wpływać do Bałtyku. Instytuty Polskiej Akademii Nauk, które chcą mieć dostęp do środków Unii Europejskiej, musiały się zgodzić na jakąś kolejną kartę niedyskryminacyjną i przeprowadzać szkolenia w zakresie równości. Proszę sobie więc wyobrazić grono profesorów zobowiązanych do wysłuchania instrukcji unijnych. Ponieważ Greta Thunberg jest bardzo zajęta, szkolenia te przeprowadzi pewnie inna nastolatka, a może nawet jakaś pani lub pan magister.

Warto w tym miejscu przypomnieć rysunek Andrzeja Mleczki z lat 70. ub. wieku, na którym jeden facet mówi do drugiego z oburzeniem: „Ja jemu mówię: Michalski, wiecie, jak jest, a on mi na to: „nie”. Scena ta odnosiła się do propagandy gierkowskiej, ale dziś nabrała nowego znaczenia. Jest w tym świecie spora grupa wpływowych ludzi, którzy albo na serio wierzą, albo chytrze wykorzystują ludzką naiwność, by głosić teorie na zasadzie posła Ryszarda Petru, że „wszyscy wszystko wiedzą”, czyli że rzeczywistość jest dobrze rozpoznana i przewidywalna. Co gorsza, ludzie ci dyskryminują (wedle ich własnego określenia) osoby, które powątpiewają we wszechmoc naukowych przewidywań. Niestety, prognozy oparte na matematycznych wyliczeniach są raczej mało dokładne w odniesieniu do katastrof żywiołowych, a nawet w odniesieniu do rzeczywistości społecznej i politycznej.

Historia nie jest ciągiem wydarzeń,

które można przewidzieć, bo nigdy nie osiągniemy wiedzy o tym, co ktoś może wymyślić w sensie odkryć przyrodniczych czy technicznych lub w sensie woli realizacji jakichś pomysłów egzystencjalnych czy politycznych. Nie możemy przewidzieć trzęsienia ziemi lub upadku planetoidy ani szaleństwa ludzi typu Hitler, Stalin czy Putin. Pod koniec 2021 r. wielu poważnych ekspertów twierdziło, że Putin nie odważy się zaatakować Ukrainy. Wysuwali przy tym dość racjonalne argumenty, analizując potencjalnie fatalne skutki takiej decyzji dla świata, w tym głównie dla samej Rosji. A jednak Rosja zaatakowała.

Współczesnym ludziom wydaje się, że wszystko wiadomo, że rzeczywistość jest dana i będzie ewoluować wedle przewidywalnych reguł. Wynika to z deterministycznego pojmowania dziejów. Jeśli bowiem coś się stało, to znaczy, że musiało się stać. Wystarczy więc rozpoznać najważniejsze czynniki zmiany i wszystko da się przewidzieć. Tymczasem tych czynników są nie tysiące, ale miliony, a niektóre z nich siedzą w głowach decydentów i nie są rozpoznawalne.

Jeśli spojrzymy w dawniejszą przeszłość,

to czy ktoś pół wieku temu mógł przewidzieć skutki wyboru Polaka na Stolicę Apostolską? Albo pojawienia się na scenie międzynarodowej takich postaci jak Ronald Reagan? Polacy zaś cieszyli się gierkowskim „cudem na kredyt”, nie myśląc nawet, do czego może on doprowadzić. Czy ktoś pół wieku temu, w dobie kryzysu naftowego, mógł sądzić, że Stany Zjednoczone przestaną importować surowce energetyczne i staną się ważnym ich eksporterem? Pół wieku temu Chiny pogrążone były jeszcze w ostatniej fazie „rewolucji kulturalnej” i nic nie wskazywało na to, że wejdą na drogę szybkiego, bezprecedensowego rozwoju i awansują do rangi supermocarstwa gospodarczego. Mowa jest tu o dwóch pokoleniach. Indianie myśleli o siedmiu. Nie wiem, o ilu pokoleniach myślą „longtermiści” w rodzaju Elona Muska, ale czy nie lepiej najpierw zająć się rozwiązywaniem problemów, z którymi mamy do czynienia dziś?

Współcześni ludzie Zachodu żyją w swoistym rozdwojeniu jaźni. Z jednej strony czują się zagubieni w świecie i nie widzą innego sensu swojego życia niż korzystanie z przyjemności i unikanie nieprzyjemności. Z drugiej strony twierdzą, że panują nad przyszłym bezpieczeństwem ludzkości. W tym celu chcą ograniczać emisję dwutlenku węgla przez likwidację hodowli zwierząt, a nawet przez zmniejszanie ludzkiej populacji. Nie wahają się korzystać z wolności w takich kwestiach jak to, czy pozwolić żyć dzieciom nienarodzonym czy nie lub czy jest się kobietą czy mężczyzną.

W ujęciu Francisa Fukuyamy

procesy historyczne miały być czymś trudnym do zrozumienia i opanowania. A jednak w tytule jego słynnej książki Koniec historii z 1992 r. zawarte jest przekonanie, że po zwycięstwie „liberalnej demokracji” wszystko da się już przewidzieć i opanować. Proroctwo to okazało się równie fałszywe jak wiele wcześniejszych. Wszystko to, co nastąpiło po publikacji bestselleru Fukuyamy, sukcesywnie ośmieszało przekonanie, iż „wszyscy wszystko wiedzą”. Świat, w którym żyjemy, zmieniał się w ostatnich trzydziestu latach nie do poznania. „Małżeństwa jednopłciowe”, mity „transhumanizmu”, wolność wyboru płci przez dzieci, autorytet Grety Thunberg, iPhone`y, media społecznościowe, wolność głoszenia idiotyzmów przy cenzurze poglądów zdroworozsądkowych, samowystarczalność energetyczna USA, supermocarstwowa pozycja Chin, odrodzenie rosyjskiego imperializmu i wojna Rosji przeciw Ukrainie, histeria „globalnego ocieplenia”, walka z hodowlą zwierząt i spożywaniem mięsa – czy to wszystko można było przewidzieć w 1992 r.?

Kościół posoborowy budził wielkie nadzieje jednych, opór innych oraz obawy niektórych. Jeszcze za pontyfikatu Jana Pawła II wydawać się mogło, zwłaszcza w Polsce, że przyszłość Kościoła, np. dzięki papieskim pielgrzymkom po świecie czy Światowym Dniom Młodzieży, może być pewna. Czy obecny kryzys można było przewidzieć? Czy można było przewidzieć narastającą agresję ludzi, którzy lansują rewolucję obyczajową? Jeżeli więc historia się nie kończy, jeśli stale nas czymś zaskakuje, to czy możemy spać spokojnie, jak zapewne chcieliby tego zwolennicy „końca historii”? Niestety, nie. Impulsom dobra towarzyszą w świecie stale impulsy zła. Miłośnikom bezrefleksyjnego „postępu” stale trzeba przypominać prostą prawdę: nieważne jest, czy coś jest nowe czy stare, ważne, czy służy ludziom czy im szkodzi.

Historia nie jest dziełem anonimowych procesów,

niezależnych od naszej woli. Oczywiście, postęp techniczny wywołuje czasem nieprzewidywalne skutki, a decydenci czy celebryci mają na nasze postawy wpływ większy niż my, pojedynczy, zwykli ludzie. Postawa społeczeństwa jest jednak sumą postaw milionów obywateli. Co wywołało masowy sprzeciw Polaków wobec władzy komunistów w 1980 r.? Sam Lech Wałęsa? Nie: sprzeciw ten był odruchem moralnym milionów ludzi, którzy nagle spojrzeli na rzeczywistość w podobny sposób.

Czy ktoś myślący w 1992 r. w kategoriach „końca historii” mógł przewidzieć, że papież Jan Paweł II, który właśnie pomógł obalić sowiecki komunizm, za trzydzieści lat stanie się obiektem brutalnej nagonki sił „postępu”, że będzie obrzucany wyzwiskami? Być może tak nienawistne myśli tliły się i dawniej w głowach odsuwanych od „rządu dusz” rzeczników ateistycznego nihilizmu, ale żeby myśli takie ujawniać? Czy nam się to śni? Czy to już koniec autorytetu świętego papieża?

W dawnych czasach zauważano nieraz mechanizm reakcji na akcję. Potocznie nazwałbym ten mechanizm „biciem sprężyny”. Postawy społeczeństwa można do pewnego stopnia kształtować przez propagandę i powtarzanie niedorzeczności. Jeśli dziś twierdzi się z całą powagą, że obecny rząd sprzyja Rosji, pomagając Ukrainie, w przeciwieństwie do poprzedniego rządu, który opierał się Rosji, dążąc do zbliżenia z nią, jeśli głosi się, że likwidując uzależnienie od rosyjskich surowców energetycznych, płaci się Rosji więcej niż wtedy, gdy uzależnienie to sięgało 100%, to czyż przyjmowanie takich bzdur nie jest gorsze niż wiara w budowę „drugiej Polski” w 1980 r., gdy waliła się ta pierwsza? A jednak pewna część społeczeństwa, pozbawiona pamięci, daje sobie wmówić opinie odwrotne do rzeczywistości.

Istnieją jednak w ludziach także głębsze pokłady zdrowego rozsądku i przyzwoitości, które czasem budzą się, wywołując skutki odwrotne do zamierzonych przez inżynierów społecznych. Zamordowanie przez policję dziewczyny za to, że nosiła nieodpowiednie nakrycie głowy, wywołało ostatnio masowy odruch zastraszonego społeczeństwa w Iranie. Istnieją różne impulsy, które wywołują reakcję nieprzewidywaną przez organizatorów akcji. Czy szary człowiek jest więc bezradny wobec akcji sterowanych gdzieś „na górze”?

Można podać wiele przykładów, że tak nie jest. Ostatnie wydarzenia w Polsce to potwierdzają. Czegóż bowiem dotyczy brutalny atak na pamięć o Janie Pawle II? Jest to próba pozbawienia Polaków symbolu mądrości i prawości, niemal ostatniego autorytetu, za którym podążały miliony. Dotyczy to zwłaszcza młodszego pokolenia Polaków, któremu chce się odebrać sens życia według Dekalogu i umiejętność oceny swojego postępowania. Polakom chce się też odebrać dumę z papieża, którego kojarzy się z Polską w najdalszych zakątkach świata. Święty papież pozostanie świętym, bo kłamstwa się go nie imają. Pozostały jego słowa, jego gesty i pamięć o przeżytych z nim chwilach w ciężkich czasach. Pozostało jednak społeczeństwo polskie. Problem w tym, czy pozwolimy sobie odebrać te wartości. Jak na razie, wygląda na to, że organizatorzy kampanii nienawiści wobec papieża nie odnieśli sukcesu. Czy jednak nie będą skuteczni na dłuższą metę?

To, czy ta historia się skończy czy nie, zależy od nas.

Niedziela. Magazyn 1/2023

Dystrybucja

W parafiach

W wersji elektronicznej

Zamów e-wydanie

Archiwum